Nadszedł czas przyjęcia do szpitala, czekała nas druga operacja.. był
luty, na dworze zima, jeszcze dobrze nie doszliśmy do siebie po
czerwcowej operacji a już trzeba było zbierać siły na kolejne starcie.
Tym razem wiedzieliśmy już jak to wszystko się odbywa, byliśmy
"mądrzejsi" o ten jeden pobyt w szpitalu. Tym razem Kamil nie miał
robionego mapowania mózgu przed operacją- lekarzom wystarczyło badanie
sprzed kilku miesięcy. Wiadomo było, że ta operacja będzie jednak dużo
trudniejsza, guz stał się bardziej złośliwy, był także jeszcze większy
niż ostatnio (a pamiętam, że już ostatnim razem Profesor mówił, że guz
jest ogromny). Mimo, że wydawało się, że zimą życie toczy się nieco
spokojniej, przynajmniej na zewnątrz, to w szpitalu wszystko się
gotowało- ludzi mnóstwo, a na dodatek remontowano niektóre oddziały i
klatki schodowe. Tym razem nie mieszkaliśmy u ciotki, nie jeździliśmy
100 km dziennie. Wynajęliśmy sobie pokój gościnny w Sosnowcu więc z
dojazdem nie było już tak źle. Pierwsze dni minęły nam na zapamiętywaniu
drogi 'Szpital- Mieszkanie' i wspólnym oczekiwaniu na operację. Rano
przyjeżdżaliśmy, wieczorem wracaliśmy- podobnie jak to było przed
kilkoma miesiącami, jedynie miejsce zamieszkania się zmieniło. W końcu
nadszedł ten czas.. kolejna operacja miała być przeprowadzona
nazajutrz.. ogoliliśmy Kamila dzień przed operacją i wieczorem
wróciliśmy do mieszkania. Powiedziano nam, żebyśmy z samego rana nie
przyjeżdżali, bo Kamil miał być zabrany na salę operacyjną dość
wcześnie. Tej nocy jak (tak samo jak ostatnim razem) praktycznie w ogóle
nie spaliśmy, znów ogromny strach, patrzenie na zegarek, po cichaczu
szlochanie do poduszki.. to już zaraz.. mieliśmy w głowie obraz jak
bandażują Jego nogi i wiozą na salę. Starałem się patrzeć Jego oczami-
jak leży na łóżku, które prowadzi obca osoba, a On tylko leży.. jak w
filmie widzi tylko przesuwające się z każdym metrem lampy na suficie i
że nie ma nas obok, to nas najbardziej bolało..
Wstaliśmy wcześnie, bez
snu praktycznie pojechaliśmy do szpitala, w pośpiechu wbiegliśmy na
salę, zapytaliśmy się tylko o której Kamil pojechał i czekaliśmy.. znów
ten sam scenariusz, modliliśmy się, żeby nic nieprzewidzianego nie stało
się podczas operacji. mijały godziny.. 3,4,5..ostatnim razem po tym
czasie Kamil już leżał na sali.. znów miliony myśli, ale
czekamy..6,7,8....8 godzin! to jakby cała wieczność, prawie dwa raz
dłużej niż ostatnio! pielęgniarka zadzwoniła na salę operacyjną.."Kamila
już zszywają" dowiedziała się. Ulżyło nam, że już koniec, że to nie
przez to, że coś się stało. Znów podobny scenariusz, który spotkał nas
ostatnio, Profesor zamiast przyjść do nas i powiedzieć, uspokoić to na
luzie poszedł do swojego pokoju, czy ja jestem nienormalny? chyba nie
tak powinno być? czekaliśmy 8 godzin, chyba należałoby przyjść i chociaż
powiedzieć, że jest okej, że bez komplikacji, byliśmy w strzępach,
pobiegłem do Profesora i usłyszałem tylko "operacja była bardzo ciężka i
skomplikowana, przez to, że była to kolejna operacja w tak krótkim
czasie, ale bez komplikacji, teraz trzeba czekać". Profesor dodał też,
że to niewiarygodne, że guz tak szybko odrósł (swoją drogą dziwili się
temu i w Bochum i w Brukseli). Chwile więc jeszcze poczekaliśmy i
widzimy - w końcu Go wiozą, coś tam pielęgniarki mówią do Niego i
reaguje- ręce podnosi, nogami rusza, czyli jest ok.. jak tylko został
przywieziony, zobaczył, że jesteśmy i usnął. Łzy znów nam leciały jak
woda z kranu, tak było nam smutno patrzeć jak się męczy, jaki jest
pokaleczony.. Siedzieliśmy przy łóżku tego wieczoru długo, ale na
szczęście nic się nie działo złego. Kilka kolejnych dni Kamil tylko
spał, nieraz tylko oczy otworzył na chwilę... ale znów dochodził do
siebie w miarę upływu czasu; zaczął siadać i w końcu stawiać pierwsze po
zabiegu kroki. Wszystkie te etapy już przechodziliśmy, wiedzieliśmy
więc ile dni powinno mu zając dochodzenie sprawności.. i na to
liczyliśmy. Widzieliśmy jednak, że ta druga operacja wyrządziła znacznie
więcej szkód, że kolejne etapy się rozciągały w czasie.. więcej czasu
zajmował Mu powrót do chodzenia, sprawności manualnych itd.. a
szczególnie sprawności intelektualne cierpiały coraz bardziej.. pisanie,
liczenie, myślenie abstrakcyjne itd.. Zaraz gdy tylko mógł samodzielnie
jeść, zaczął brać tabletki z Berlina, nie wiedzieliśmy, czy coś
pomogą.. mieliśmy nadzieję. Tuż przed pobytem w szpitalu założyliśmy też
konto w Fundacji Dzieciom Zdążyć z Pomocą a jeszcze w szpitalu
podjęliśmy decyzję (po wielu dyskusjach), że decydujemy się na leczenie w
klinice doktora Burzyńskiego w Houston (Karolina również brała tabletki
z Berlina- jej nie pomogły, ale znała dwie osoby, u których choroba
się po nich cofnęła). Nie wiedzieliśmy czy berlińskie tabletki
zadziałają, nie mogliśmy pozwolić sobie na czekanie, bo gdyby nie
zadziałały, to za kilka miesięcy na jakiekolwiek akcje byłoby już za
późno. Zaczęliśmy zdawać sobie sprawę z tego, że możliwości walki z tą
chorobą -myślę że w dużej mierze dzięki działaniu
medyczno-farmaceutycznemu - były ograniczone. W kilka dni dostaliśmy od
kliniki kosztorys leczenia, stworzyliśmy tekst apelu (dobre duszki
pomogły nam na odległość w graficznej obróbce), zatwierdziliśmy go w
Fundacji i akcja się rozpoczęła.. była jeszcze niepewność co do naszej
drogi, ale podświadomie już czułem.. nadchodził czas kolejnej walki, tym
razem nie w formie szpitalnej, lecz zbierania funduszy. Wiedziałem, że
batalia na tej linii czeka nas co najmniej tak samo ciężka. Nie było
chwili na odpoczynek, zebranie sił, z biegu praktycznie trzeba było
wejść na kolejny szczebel.