Kamil vs złośliwy nowotwór mózgu

środa, 14 sierpnia 2013

Druga operacja, początek akcji i kolejne ważne decyzje..

Nadszedł czas przyjęcia do szpitala, czekała nas druga operacja.. był luty, na dworze zima, jeszcze dobrze nie doszliśmy do siebie po czerwcowej operacji a już trzeba było zbierać siły na kolejne starcie. Tym razem wiedzieliśmy już jak to wszystko się odbywa, byliśmy "mądrzejsi" o ten jeden pobyt w szpitalu. Tym razem Kamil nie miał robionego mapowania mózgu przed operacją- lekarzom wystarczyło badanie sprzed kilku miesięcy. Wiadomo było, że ta operacja będzie jednak dużo trudniejsza, guz stał się bardziej złośliwy, był także jeszcze większy niż ostatnio (a pamiętam, że już ostatnim razem Profesor mówił, że guz jest ogromny). Mimo, że wydawało się, że zimą życie toczy się nieco spokojniej, przynajmniej na zewnątrz, to w szpitalu wszystko się gotowało- ludzi mnóstwo, a na dodatek remontowano niektóre oddziały i klatki schodowe. Tym razem nie mieszkaliśmy u ciotki, nie jeździliśmy 100 km dziennie. Wynajęliśmy sobie pokój gościnny w Sosnowcu więc z dojazdem nie było już tak źle. Pierwsze dni minęły nam na zapamiętywaniu drogi 'Szpital- Mieszkanie' i wspólnym oczekiwaniu na operację. Rano przyjeżdżaliśmy, wieczorem wracaliśmy- podobnie jak to było przed kilkoma miesiącami, jedynie miejsce zamieszkania się zmieniło. W końcu nadszedł ten czas.. kolejna operacja miała być przeprowadzona nazajutrz.. ogoliliśmy Kamila dzień przed operacją i wieczorem wróciliśmy do mieszkania.  Powiedziano nam, żebyśmy z samego rana nie przyjeżdżali, bo Kamil miał być zabrany na salę operacyjną dość wcześnie. Tej nocy jak (tak samo jak ostatnim razem) praktycznie w ogóle nie spaliśmy, znów ogromny strach, patrzenie na zegarek, po cichaczu szlochanie do poduszki.. to już zaraz.. mieliśmy w głowie obraz jak bandażują Jego nogi i wiozą na salę. Starałem się patrzeć Jego oczami- jak leży na łóżku, które prowadzi obca osoba, a On tylko leży.. jak w filmie widzi tylko przesuwające się z każdym metrem lampy na suficie i że nie ma nas obok, to nas najbardziej bolało.. 

Wstaliśmy wcześnie, bez snu praktycznie pojechaliśmy do szpitala, w pośpiechu wbiegliśmy na salę, zapytaliśmy się tylko o której Kamil pojechał i czekaliśmy.. znów ten sam scenariusz, modliliśmy się, żeby nic nieprzewidzianego nie stało się podczas operacji. mijały godziny.. 3,4,5..ostatnim razem po tym czasie Kamil już leżał na sali.. znów miliony myśli, ale czekamy..6,7,8....8 godzin! to jakby cała wieczność, prawie dwa raz dłużej niż ostatnio! pielęgniarka zadzwoniła na salę operacyjną.."Kamila już zszywają" dowiedziała się. Ulżyło nam, że już koniec, że to nie przez to, że coś się stało. Znów podobny scenariusz, który spotkał nas ostatnio, Profesor zamiast przyjść do nas i powiedzieć, uspokoić to na luzie poszedł do swojego pokoju, czy ja jestem nienormalny? chyba nie tak powinno być? czekaliśmy 8 godzin, chyba należałoby przyjść i chociaż powiedzieć, że jest okej, że bez komplikacji, byliśmy w strzępach, pobiegłem do Profesora i usłyszałem tylko "operacja była bardzo ciężka i skomplikowana, przez to, że była to kolejna operacja w tak krótkim czasie, ale bez komplikacji, teraz trzeba czekać". Profesor dodał też, że to niewiarygodne, że guz tak szybko odrósł (swoją drogą dziwili się temu i w Bochum i w Brukseli). Chwile więc jeszcze poczekaliśmy i widzimy - w końcu Go wiozą, coś tam pielęgniarki mówią do Niego i reaguje- ręce podnosi, nogami rusza, czyli jest ok.. jak tylko został przywieziony, zobaczył, że jesteśmy i usnął. Łzy znów nam leciały jak woda z kranu, tak było nam smutno patrzeć jak się męczy, jaki jest pokaleczony.. Siedzieliśmy przy łóżku tego wieczoru długo, ale na szczęście nic się nie działo złego. Kilka kolejnych dni Kamil tylko spał, nieraz tylko oczy otworzył na chwilę... ale znów dochodził do siebie w miarę upływu czasu; zaczął siadać i w końcu stawiać pierwsze po zabiegu kroki. Wszystkie te etapy już przechodziliśmy, wiedzieliśmy więc ile dni powinno mu zając dochodzenie sprawności.. i na to liczyliśmy. Widzieliśmy jednak, że ta druga operacja wyrządziła znacznie więcej szkód, że kolejne etapy się rozciągały w czasie.. więcej czasu zajmował Mu powrót do chodzenia, sprawności manualnych itd.. a szczególnie sprawności intelektualne cierpiały coraz bardziej.. pisanie, liczenie, myślenie abstrakcyjne itd.. Zaraz gdy tylko mógł samodzielnie jeść, zaczął brać tabletki z Berlina, nie wiedzieliśmy, czy coś pomogą.. mieliśmy nadzieję. Tuż przed pobytem w szpitalu założyliśmy też konto w Fundacji Dzieciom Zdążyć z Pomocą a jeszcze w szpitalu podjęliśmy decyzję (po wielu dyskusjach), że decydujemy się na leczenie w klinice doktora Burzyńskiego w Houston (Karolina również brała tabletki z Berlina- jej nie pomogły, ale znała dwie osoby, u których choroba się po nich cofnęła). Nie wiedzieliśmy czy berlińskie tabletki zadziałają, nie mogliśmy pozwolić sobie na czekanie, bo gdyby nie zadziałały, to za kilka miesięcy na jakiekolwiek akcje byłoby już za późno. Zaczęliśmy zdawać sobie sprawę z tego, że możliwości walki z tą chorobą -myślę że w dużej mierze dzięki działaniu medyczno-farmaceutycznemu - były ograniczone. W kilka dni dostaliśmy od kliniki kosztorys leczenia, stworzyliśmy tekst apelu (dobre duszki pomogły nam na odległość w graficznej obróbce),  zatwierdziliśmy go w Fundacji  i akcja się rozpoczęła.. była jeszcze niepewność co do naszej drogi, ale podświadomie już czułem.. nadchodził czas kolejnej walki, tym razem nie w formie szpitalnej, lecz zbierania funduszy. Wiedziałem, że batalia na tej linii czeka nas co najmniej tak samo ciężka. Nie było chwili na odpoczynek, zebranie sił, z biegu praktycznie trzeba było wejść na kolejny szczebel.