Kamil vs złośliwy nowotwór mózgu

niedziela, 8 września 2013

Zakładam zbroję- czas od lutego do maja 2013

Była końcówka lutego lub początek marca jak wracaliśmy do domu po drugiej operacji. Tym razem nastroje były już mocno stonowane, nie cieszyliśmy się jak za pierwszym razem- wtedy jeszcze pełni nadziei, że wszystko pójdzie właściwym torem, zaś teraz z niepewną przyszłością i ogromem pracy przed sobą. Gdy wyjeżdżaliśmy z Sosnowca w internecie krążyły już apele z prośbą o pomoc, dostawaliśmy mnóstwo wiadomości z pytaniami, niedowierzaniem, że kilkanaście jeszcze dni minęło zanim wszystkim wyjaśniłem co się stało. Po powrocie do domu wzięliśmy się znów ostro do pracy: czytanie, pisanie, mówienie, rozumowanie.. bardzo chcieliśmy żeby było jak wcześniej, żeby nie musiał czuć się zakłopotany niemożnością zrobienia tego co przecież jeszcze całkiem niedawno nie sprawiało Mu najmniejszego problemu. Codziennie braliśmy naszą małą nadzieję- berlińskie tabletki. Nie wiedziałem co o nich myśleć, chciałem po prostu wierzyć, że pomogą... Karolina Dzienniak, która przechodzi przez podobny dramat również je stosowała, ale z mizernym skutkiem, powiedziała mi jednak, że ma kontakt z osobami którym LAIF pomógł i te osoby są zdrowe. Takie historie dają zawsze iskierkę nadziei, że może i u nas coś zaskoczy, że może znajdziemy się w tym gronie.. Wyciąg z dziurawca- bo o nim mowa musiał być przyjmowany w ilości kilkunastu tabletek dziennie, żeby spełniał swoją rolę terapeutyczną. Miały one swoją podstawową wadę- były światłouczulające, a więc każda ekspozycja ciała na promienie słoneczne groziła poparzeniami. Kamilowi nie przypadły do gustu kremy przeciwsłoneczne stosowane w zamkniętym pomieszczeniu więc ograniczaliśmy dostęp światła do pomieszczeń, a Kamil wychodził na dwór zazwyczaj wieczorami. Raz jeden wyruszyliśmy na podbój okolicy zapominając o tych uciążliwych skutkach ubocznych stosowania tabletek z Berlina. Po powrocie ze spaceru Kamil był cały czerwony na twarzy, ale na szczęście plamy zniknęły w kolejnych dniach.

Na początku marca ruszyliśmy także z akcjami dla Kamila, pamiętam emocje związane z pierwszą zbiórką podczas koszykarskiego meczu Turowa Zgorzelec, podczas której zebraliśmy nieco ponad 1000 zł. Na początku bałem się, że zbiórki to ciągnąca się w nieskończoność procedura, ale okazało się, że nie jest tak źle. Zgoda Prezesa na zbiórkę, załatwienie formalności z Fundacją i wraz ze znajomymi mogliśmy już ruszyć z puszkami. Obawiałem się swojej i ludzi reakcji, nigdy nie byłem zbyt odważny, raczej zamknięty w swoim świecie a tutaj trzeba było wyjść do ludzi, porozmawiać, zachęcić.. .Sam przeszedłem swoją wielką przemianę, jeszcze kilka lat temu, nawet podczas studiów wolałem dostać dwóję niż referować coś przed całą grupą. Wiedziałem, że bez przemiany o 180 stopni nic z tego nie będzie, ale nie było wyjścia- wóz albo przewóz. Mijały kolejne tygodnie i trzeba było myśleć nad następnymi zbiórkami, bo z 1000 zł świata się nie podbije. Z pomocą pośpieszyła szkoła tańca we Wrocławiu, zaczęły powstawać nowe pomysły, nowi ludzie zgłaszali się z kolejnymi pomysłami. Zorganizowane zostały koncerty, sprzedaże ciast i ciasteczek, aukcje (również w Niemczech), zabawy charytatywne, zbiórki podczas imprez okolicznościowych, spotkania nieformalne gdzie rozdawaliśmy naklejki z adresem facebookowym naszej akcji i powoli powoli ludzie zaczęli dowiadywać się o tym co się u nas dzieje.. z jednej strony miałem świadomość, że trzeba dużej ilości pieniędzy a co za tym idzie - ludzi, z drugiej zaś nie czułem w sobie jeszcze takiej siły przebicia, ale z każdą kolejną akcją nabierałem pewności siebie (dzięki ludziom którym spotkałem na swej drodze). Okazało się, że wiele rzeczy jeśli się chce- można wykonać, trzeba tylko mocno mocno chcieć. Były akcje, które poszły sprawnie i z korzyścią oraz takie, które mimo długich- nieraz miesięcznych przygotowań- bardzo blado w aspekcie finansowym.. Wiele wiele nocy spędzonych z ludźmi o dobrym sercu na kolejnych debatach w sprawie akcji, na projektowaniu, drukowaniu, na spełnianiu formalnościach rozliczeniowych. Na początku nie było nas wielu.. a roboty mnóstwo. Na akcje można było spojrzeć z dwóch stron, z jednej strony byłem bardzo zaskoczony jak wiele osób chce pomóc i jak pisałem - siedzieć po nocach, przyjeżdżać po pracy, kosztem życia prywatnego i dopinać Kamilowe akcje, z drugiej zaś strony nieraz wielkie rozczarowanie gdy akcje nie szły tak jak trzeba - gdy frekwencja mimo ogromnej naszej pracy nie dopisała. No ale cóż- nikt nie obiecywał sukcesu od początku. Akcje to jedno- dzięki nim grono ludzi, którzy wiedzieli o nas się powiększało, a kasa to drugie, więc  trzeba było wysyłać listy do firm (więc nasi znajomi kopertowali i wysyłali), ja natomiast wziąłem pod pachę dokumenty i zrobiłem kilkudniowe wizyty we Wrocławiu i Warszawie. Chodziłem po restauracjach, barach, firmach informatycznych, medycznych i wielu innych, zostawiałem wielokrotnie powielone dokumenty z prośbą o pomoc, rozdawałem ulotki pod centrami handlowymi i tam gdzie jest dużo ludzi.. odwiedziłem telewizje we Wrocławiu i Warszawie. Gdy wracałem- miałem poczucie w miarę dobrze spełnionego zadania, ale kolejne tygodnie pokazywały, że cały wysiłek na marne, załamywałem się nie raz i z każdym takim niepowodzeniem wiara spadała. Pieniądze ciągle nie napływały w takich ilościach by myśleć o wylocie do USA a czas leciał. Telewizje ogólnopolskie również nie były zainteresowane nakręceniem materiału.. a w tym była nasza szansa- aby dotrzeć do wielu ludzi z całej Polski- kwota była i jest przecież ogromna..

Mimo, że akcje z 1 % zaczęliśmy dość późno, okazało się (taką informację dostaliśmy z US w naszym mieście), że udało się uzbierać 100 tys zł także siła tego jest ogromna.. pieniądze jednak dostaniemy dopiero w listopadzie, bo niestety tyle trwa procedura.. no ale ważne, że te pieniądze będą.

Stała się też rzecz niesamowita, przed drugim pobytem w szpitalu odezwała się pewna osoba - Danusia, która zmieniła całkowicie mój pogląd na to w jakim systemie przyjaźnie powstają i ile czasu potrzeba aby nazwać kogoś przyjacielem. Jak się później okazało Danusi mama była niegdyś bardzo dobrą koleżanką mojej mamy, potem jak to w życiu bywa- ich drogi się rozeszły. My natomiast bawiliśmy się razem w piaskownicy.. i oto po 20 latach spotykamy się w takich okolicznościach. Zaskoczyło mnie to jak rzeczowa i chętna do pomocy była od samego początku, nie mówiła że w razie czego można na nią liczyć, tylko od razu wzięła się do pracy, zaproponowała konkretną pomoc i zaczęła działać - od początku pomaga w moderowaniu profilu "Pomagamy Kamilowi". Od samego początku też jest obok, wiele godzin spędzonych na skype, telefonie przy omawianiu kolejnych imprez. Nie pojawiła się na chwile, na jedną akcję, przy każdym kolejnym przedsięwzięciu doradzała, robiła plakaty. Jak najprawdziwszy przyjaciel, który od momentu pierwszego telefonu postanowił być najlepszym przyjacielem w każdym możliwym znaczeniu tego słowa. Spotkało mnie wielkie szczęście, że poznałem taką osobę jak Ty- Danusiu.

Zbliżał się maj... a maj już na zawsze będzie wzbudzał we mnie strach, pozostanie w głowie jako ten, co zmienił i wywrócił całe życie..